niedziela, 24 lutego 2013

Okiem innych / ,,Lalki w ogniu" Pauliny Wilk

To nie jest książka dla osób, które są przyzwyczajone do zwartej, galopującej fabuły. ,,Lalki w ogniu" to cykl obrazów, pejzaży nakreślonych w poetycki sposób tak, by można je było smakować. Ale myli się ten, kto z mojego wstępnego opisu wyciągnie pochopne wnioski, sugerując się zanadto konotacjami słowa ,,smakować". Jest w błędzie, kto uzna, że to będzie miła lektura, przedstawiająca baśniowe Indie, pełne starożytnego przepychu i atrakcji rodem z katalogów biur podróży. 
Paulina Wilk nie stroni od poruszania tematów ,,brudnych" i ,,śmierdzących", od opisywania palących problemów Indii. Wie, że dziewczynki czasem po prostu znikają. Z detalami opisuje codzienną toaletę i podejście do higieny przeciętnego Hindusa. Całe rozdziały poświęca zagadnieniom, o których raczej nie wspominają inni. Z wnikliwością badacza, ale za pomocą swojego bogatego, literackiego języka pisze o brudzie i nieestetyczności indyjskich ulic. I tak razem z autorką zwiedzamy nieliczne, od lat nie czyszczone i często nieczynne miejskie wychodki, podróżujemy pociągami w ścisku i tłoku spoconych ciał... Nie dziwi, że wielu mieszkańców tego ludnego kraju woli załatwiać swoje potrzeby na łonie natury. 
W ,,Lalkach w ogniu" jawi się nam jeden z być może najprawdziwszych obrazów Indii, które nie bez powodu ochrzczono mianem kraju potężnych kontrastów. Skrajna bieda, wobec której nasi ubodzy to prawdziwi baronowie, styka się tu z przepychem, a religijność nie przeszkadza w mordowaniu potomków, którzy nie mieli tego szczęścia, by narodzić się jako chłopcy.
Esteci niechaj się jednak nie martwią! Przecież zawsze jest tak, że obok minusów istnieją i plusy, nieprawdaż? Choćby takie targi i bazary. Czysta poezja! Feeria barwnych przypraw, owoców, warzyw, tkanin, biżuterii i wszystkiego innego, co tylko można sobie wymarzyć. Oczywiście ci, którzy cenią sobie zachodnioeuropejską higienę, również i tu nie będą zachwyceni. Raczej nie uświadczą w kakofonii dźwięków i pośród setek ludzi sterylnych chłodni lub hermetycznych opakowań.
Paulina Wilk nie idealizuje. Opisuje wszystko takim, jakie jest. Takim, jakie zastała to, przebywając dłuższy czas w Indiach. Nie sprzedaje kolejnej bajecznie kolorowej widokówki dla marzycielskich mieszkańców tak zwanych cywilizowanych krajów. Przedstawia za to wachlarz refleksji nad indyjskim życiem, które zapodane zostają za pomocą wyrazistego języka. Sprawia to, że ,,Lalki w ogniu" zajęły bardzo wysokie miejsce na mojej małej, prywatnej Sylwiaczkowej liście książek.
Jednym z ważniejszych aspektów książki jest też podkreślenie czegoś, co Zachód neguje i odrzuca ze względów estetyczno-lękowo-higienicznych. Bardzo cieniutka granica dzieli życie od śmierci, która cały czas jest gdzieś obok. Oswojona, stanowi memento, nadając życiu zupełnie inny, może bardziej pełny charakter.

Sylwiaczkowa ocena

*****/*****
5/5

wtorek, 19 lutego 2013

Norwegia / Geiranger

 
Ten post w zasadzie miał być o Trondheim. Miało być tak chronologicznie, uporządkowanie i w ogóle. Ale pomyślałam sobie, że uporządkowanie na pewno nie będzie. Nie ma opcji, nie na tym blogu. Dlaczego? Bo na swoją kolej czeka wiele innych miejsc, które odwiedziłam na przestrzeni kilku lat (i wciąż szukam czegoś nowego), więc nie ma możliwości ,,po kolei" ;-). No i musiałabym sięgnąć po różne zarchiwizowane zdjęcia z płyt (i tak będę to musiała zrobić, zagłębić się w ten zdjęciowy chaos, brr!). Jest więc piękny, mały kawałek Norwegii, do którego wybraliśmy się na weekend podczas mojego i Hosa pobytu u Patrycji i Magnusa w Trondheim. Ach, mała informacja odnośnie Hosa - Hos to nie mój seksowny latynoski kochanek, gdyby ktoś zaczął się zastanawiać ;-)
Ale! Miało być o jednym z najpiękniejszych norweskich fiordów! Co prawda dla mnie wszystkie one są cudowne, a dodatkowo ujmuje mnie fakt tego, że Norwegia to niemal same góry i inne pagórki, ale niech tam! Geirangerfjord jest niesamowity (oficjalna norweska strona - klik!). Zwłaszcza o poranku, kiedy wstanie słońce (tak, w Norwegii zdarza się słońce) i można pójść łowić ryby. Dodatkowo poza sezonem nie ma tam wielu turystów - w Norwegii byłyśmy w drugiej połowie września. Tak więc żyć, nie umierać! A podczas łowienia, oczywiście, można wyciągnąć nie tylko rybę...

Fot. Patrycja Mazur
W Geiranger, wiosce nad fiordem, na kampingu na jednym z cypli spędziliśmy noc. Cały poprzedni dzień zabrał nam dojazd do tego miejsca z Trondheim, rozkoszowanie się krajobrazami, zaglądanie to tu, to tam, łowienie ryb i piknik. Po przyjeździe rybki trafiły na patelnię, a my (po skonsumowaniu) do łóżek. Rano udało się nam wstać ze wschodem słońca, przekąsiliśmy śniadanko i postanowiliśmy zejść na pomost, by oddać się łowieniu w ciepłych promieniach słońca.
W ogóle, co do łowienia, to śmieszna sprawa, bo w Norwegii robiłam to po raz pierwszy i szalenie mi się spodobało, a wcześniej w mojej głowie pokutował stereotyp, że jest to zajęcie śmiertelnie nudne. Takie, podczas którego można sobie uciąć kilkugodzinną drzemkę. Myliłam się. To takie hipnotyczne, przyjemne uczucie, kiedy zarzucasz wędkę i czekasz, aż zacznie szarpać! Ok, częściej nie bierze, niż bierze, ale zabawa jest przednia! Gorzej (mina mi zrzedła, choć to przecież jest naturalne następstwo łowienia rybek), kiedy przychodzi do ubicia złapanego stwora. No, bo to żyje i w ogóle... wiecie :-) Dobrze, że tu mogłam liczyć na Magnusa.

Kiedy zaopatrzyliśmy się w ,,obiadek", ruszyliśmy w dalszą drogę z zamiarem przyrządzenia go i spożycia w jakimś innym malowniczym miejscu. Zatrzymywaliśmy się na licznych platformach widokowych i fragmentach dróg, z których zerkaliśmy w dół, na pełnomorskie statki, które bez problemu wpływały niemal na sam koniec fiordu. Nie ma to jak duża głębokość! Byłam też zauroczona drewnianymi domkami, lub - jak chcą Norwegowie - hyttami, które stały w najbardziej stromych i niedostępnych miejscach. Zamarzyło mi się takie lokum, z którego spełzałabym na dół łowić ryby. Chodziłabym też po górach i codziennie podziwiała te zabójcze widoki. Wiecie, marzenia (albo plany na przyszłość - kiedy już będę piękna, znana i bogata ;-) A wracając jeszcze do hytt - wielki plus za trawsko na dachach! To bardzo ekonomiczne / ekologiczne, bo wykonane w dobry sposób doskonale izoluje i utrzymuje temperaturę.

Na jednej z platform - kłódka z inicjałami. Od razu przypomniały mi się rozmaite mosty i kładki (,,kicz-kładki") w różnych częściach świata i okolic, na których można dostrzec takie dowody miłości. Dla jednych piękny wyraz uczuć, dla innych szczyt bezguścia. Nad Geirangerfjord kłódka wyglądała całkiem, całkiem. Może temu, że wokół nie było jeszcze jej licznych sióstr... ;-)

Jednak zostawmy biedną kłódkę w spokoju ;-) Wyruszyliśmy w kierunku Drogi Trolli, a dalej - do Trondheim. Poruszaliśmy się samochodem, więc było nam zdecydowanie łatwiej, kiedy chcieliśmy zatrzymać się w dowolnym miejscu. No i był też Chili. Wielki, rudy i prążkowany kocur o iście norweskim wyglądzie (,,norweskim" może tu oznaczać tylko jedno - dużo futra!). Wyjeżdżaliśmy Drogą Orłów. Trzeba przyznać, że ogólnie norweskie drogi robią znakomite wrażenie. No, może poza miejskimi, które podobno bywają niemal takie jak nasze, czyli dziurawe jak ser. Mnie jednak te drogi przez norweskie zadu... znaczy się dzikie tereny bardzo przypadły do gustu. Ale pewnie jest to jedynie ocena pod kątem estetycznym, bo kierowca ze mnie żaden ;-)


sobota, 16 lutego 2013

Gdzie oczy poniosą, gdzie poniesie wyobraźnia

Czy wiecie, że kiedyś, dawno, daawno temu (lecz nie, nie w odległej galaktyce) w niektórych miejscach tego świata praktykowano bardzo sympatyczny obrzęd, który miał zapewniać szczęście i błogosławieństwo nowo stawianym mostom, świątyniom i innym takim, tzw. miejscom użyteczności publicznej? W kilku słowach: brało się delikwenta (najlepiej kobietę, rzecz jasna) i zakopywało na miejscu budowy, uprzednio zabijając albo i nie. Oczywiście nie robiono tego w złej wierze (ofiara miała zwykle odmienne zdanie...). 

Ja, rozpoczynając prowadzenie tego bloga, nie muszę wykonywać aż tak drastycznych czynności. Wystarczy króciutki, niewinny pościk ,,zakładzinowy", który właśnie czynię.



FAR FAR FAR AWAY ma być miejscem wcale nie aż tak odległym, jak mogłoby się wydawać. Człowiek podróżuje nie tylko na krańce świata, i nie tylko poza granice kraju. Przemieszcza się także po bliższych i dalszych okolicach, napotykając mnóstwo ciekawych miejsc, miejsc pięknych, które przyjemnie fotografować i opisywać. Każdy, nawet najkrótszy spacer po jakimś nowym miejscu wnosi w życie jakości, o których wcześniej mogliśmy nawet nie mieć pojęcia. Taki właśnie ma być ten blog. 

Lubię się przemieszczać, odkrywać wciąż nowe rzeczy, miejsca, widoki i ludzi. Podróż sama w sobie także jest fascynująca - sam proces przemieszczania, który wciąga i hipnotyzuje. Możemy sobie z tego nie zdawać sprawy, ale całe nasze życie (nawet, jeśli jesteśmy skrajnym gatunkiem domatora!) polega na przemieszczeniach. Może nie takich, jakich by wymagała idea książki ,,Bieguni" Olgi Tokarczuk, ale jest blisko. Jest naprawdę coraz bliżej.


Uwaga! A teraz bardziej przyziemne powody powstania małego podróżniczego kącika Sylwiaczka w sieci. Przede wszystkim setki zdjęć, zgromadzone na przestrzeni lat. Dokumentują zarówno górskie wypady, okoliczne spacery, jak i zagraniczne wojaże (szumnie zabrzmiało, wiem, nie jest ich póki co wiele, ale liczę na rychłą poprawę tego stanu rzeczy) i wiele innych podróży bliższych i dalszych. Zawsze się zastanawiałam, co ja z tymi wszystkimi fotami mam począć. Niektóre są bardzo ładne i mam do nich sentyment. Nie chcę trzymać ich ,,w szufladzie", więc pomyślałam, że trochę się w zatłoczonych internetach porozpycham łokciami i zrobię sobie trochę miejsca. Mam nadzieję, że będzie udanie! ;-)