Jak zaczęła się jego przygoda z podróżowaniem? Pewnego dnia oznajmił żonie, że jedzie w Beskidy, do kolegi, by odreagować wcześniejszą przymusową emeryturę. Do tej pory to kopalnia była dla Bieńka całym światem. Jednak po wypadku, z którego cudem uszedł z życiem, nie mógł już pracować przy wydobyciu węgla. Mentalnie wciąż jednak był hajerem, czyli górnikiem, skąd nazwa pierwszej książki, jaką napisał — „Hajer jedzie do Dalajlamy”. Bo Mieczysław Bieniek nie pojechał w góry. Wybrał się do Indii.
Bez znajomości angielskiego, bez jakiegokolwiek przygotowania, stopem i najtańszymi sposobami. Przemożna chęć odmienienia czegoś w swoim osiadłym życiu przedwczesnego emeryta, pragnienie aktywności, ciekawość świata pchały Bieńka do przodu, choć z ludźmi musiał dogadywać się na migi, a pieniądze na jedzenie lub noclegi szybko stopniały. Ta pierwsza podróż zakończyła się tułaczką po indyjskich dworcach kolejowych, które nasz dzielny hajer obawiał się opuścić, bo potem mógłby już przecież nie umieć wrócić…
Potem, za kolejnym razem, było łatwiej. Bieniek postanowił pojechać do Dalajlamy — najważniejszego przywódcy duchowego buddyzmu tybetańskiego, urzędującego w indyjskiej Dharamsali. Pisząc o powodach, które nim kierowały, przytacza rozmowę:
Potem, za kolejnym razem, było łatwiej. Bieniek postanowił pojechać do Dalajlamy — najważniejszego przywódcy duchowego buddyzmu tybetańskiego, urzędującego w indyjskiej Dharamsali. Pisząc o powodach, które nim kierowały, przytacza rozmowę:
- Wasza Wysokość, przybyłem z Polski…
- Ale po co? jesteś buddystą?
- Nie, jestem katolikiem — odpowiadam.
- To dlaczego do mnie przyjechałeś?
- Bo jesteś dobrym człowiekiem.
Kiedy czytamy o przygodach autora, ogarnia nas pewna podejrzliwość. Zaraz, chwila! — myślimy — Niemożliwe, żeby jednego człowieka spotkało tyle rzeczy, żeby w takim stopniu przyciągał ciekawe, czasem niebezpieczne wydarzenia. A jednak. Zdjęcia i notes, pękający w szwach od adresów osób z całego świata, są najlepszym dowodem. Bieniek opisuje swoje przygody językiem, który nie jest ani ukwiecony, ani wybitnie literacki. Bo też i średnio pasowałoby to do tego bezpośredniego byłego górnika, któremu niestraszne niewygody. Hajerowi zdarzy się puścić „wiązankę”, zdarzy się zrobić lekkomyślną rzecz. Podróż do Dalajlamy jest może i bardziej przemyślana niż ta pierwsza wyprawa, ale i tak dostarcza podróżnikowi mnóstwa emocji. Poprzez to, że Bieniek nie porusza się samolotem, nie nocuje w drogich, sterylnych hotelach, może przebywać bliżej ludzi, którzy żyją na danym terenie. Często są to jedni z biedniejszych. Autor książki nie filozofuje zbytnio, nie wdaje się w czcze opisy — opisuje to, co jest, co zastał, i co przeżył. Może właśnie to staje się jednym z większych plusów wydawnictwa. Na kilkuset stronach skondensowana została czysta przygoda. Równocześnie nieobca jest tu jednak ta głębia, tak typowa dla dobrych książek podróżniczych.
Hajer, który przez lata zajmował się wydobywaniem węgla i praktycznie nie wyściubiał nosa poza ukochaną kopalnię, styka się teraz z najróżniejszymi ludami, odmiennymi kulturami i tradycją, która często może zadziwiać. Jedną z wymowniejszych sytuacji jest ta, gdy Bieniek znajduje na pustynnych terenach porzucone niemowlę — dziewczynkę. Zabiera je ze sobą, po czym zostawia wraz z odpowiednią kwotą u karmiącej kobiety, napotkanej w pierwszej z wiosek. Długo jeszcze jednak ma poczucie, że mógł zrobić więcej, że to mogło nie wystarczyć, by uratować dziecko. Może nie wiedział, może dowiedział się potem, że dzieci płci żeńskiej nie cieszą się wielką sympatią w niektórych regionach Azji…
O podróżach hajera czyta się bardzo dobrze — specyficzny humor, pozytywne podejście do świata, oszałamiający wręcz ciąg przygód sprawiają, że książkę można „połknąć” w mgnieniu oka, a co gorsza — bardzo trudno się oderwać przed zakończeniem.
Sylwiaczkowa ocena
****/*****
4/5