wtorek, 14 maja 2013

Okiem innych / „Hajer jedzie do Dala­jlamy” Mieczysława Bieńka

Jak zaczęła się jego przy­goda z podróżowaniem? Pewnego dnia ozna­jmił żonie, że jedzie w Beskidy, do kolegi, by odreagować wcześniejszą przy­mu­sową emery­turę. Do tej pory to kopal­nia była dla Bieńka całym światem. Jed­nak po wypadku, z którego cudem uszedł z życiem, nie mógł już pra­cować przy wydoby­ciu węgla. Men­tal­nie wciąż jed­nak był haje­rem, czyli górnikiem, skąd nazwa pier­wszej książki, jaką napisał — „Hajer jedzie do Dala­jlamy”. Bo Mieczysław Bie­niek nie pojechał w góry. Wybrał się do Indii. 

Bez zna­jo­mości ang­iel­skiego, bez jakiegokol­wiek przy­go­towa­nia, stopem i naj­tańszymi sposobami. Prze­można chęć odmie­nienia czegoś w swoim osi­adłym życiu przed­w­czes­nego emeryta, prag­nie­nie akty­wności, cieka­wość świata pchały Bieńka do przodu, choć z ludźmi musiał dogady­wać się na migi, a pieniądze na jedze­nie lub noclegi szy­bko stop­ni­ały. Ta pier­wsza podróż zakończyła się tułaczką po indyjs­kich dwor­cach kole­jowych, które nasz dzielny hajer obaw­iał się opuś­cić, bo potem mógłby już prze­cież nie umieć wrócić…

Potem, za kole­jnym razem, było łatwiej. Bie­niek postanowił pojechać do Dala­jlamy — najważniejszego przy­wódcy duchowego bud­dyzmu tybe­tańskiego, urzę­du­jącego w indyjskiej Dharam­sali. Pisząc o powodach, które nim kierowały, przy­tacza rozmowę:

- Wasza Wysokość, przy­byłem z Polski…
- Ale po co? jesteś buddystą? 
- Nie, jestem katolikiem — odpowiadam. 
- To dlaczego do mnie przyjechałeś? 
- Bo jesteś dobrym człowiekiem.

Kiedy czy­tamy o przy­go­dach autora, oga­r­nia nas pewna pode­jr­zli­wość. Zaraz, chwila! — myślimy — Niemożliwe, żeby jed­nego człowieka spotkało tyle rzeczy, żeby w takim stop­niu przy­cią­gał ciekawe, cza­sem niebez­pieczne wydarzenia. A jed­nak. Zdję­cia i notes, pęka­jący w szwach od adresów osób z całego świata, są najlep­szym dowodem. Bie­niek opisuje swoje przy­gody językiem, który nie jest ani ukwiecony, ani wybit­nie lit­er­acki. Bo też i śred­nio pasowałoby to do tego bezpośred­niego byłego górnika, któremu nies­traszne niewygody. Hajerowi zdarzy się puś­cić „wiązankę”, zdarzy się zro­bić lekkomyślną rzecz. Podróż do Dala­jlamy jest może i bardziej prze­myślana niż ta pier­wsza wyprawa, ale i tak dostar­cza podróżnikowi mnóstwa emocji. Poprzez to, że Bie­niek nie porusza się samolotem, nie nocuje w drogich, steryl­nych hotelach, może prze­by­wać bliżej ludzi, którzy żyją na danym tere­nie. Często są to jedni z bied­niejszych. Autor książki nie filo­zo­fuje zbyt­nio, nie wdaje się w czcze opisy — opisuje to, co jest, co zas­tał, i co przeżył. Może właśnie to staje się jed­nym z więk­szych plusów wydawnictwa. Na kilkuset stronach skon­den­sowana została czysta przy­goda. Równocześnie nieobca jest tu jed­nak ta głębia, tak typowa dla dobrych książek podróżniczych. 

Hajer, który przez lata zaj­mował się wydoby­waniem węgla i prak­ty­cznie nie wyś­ci­u­biał nosa poza ukochaną kopal­nię, styka się teraz z najróżniejszymi ludami, odmi­en­nymi kul­tur­ami i trady­cją, która często może zadzi­wiać. Jedną z wymown­iejszych sytu­acji jest ta, gdy Bie­niek zna­j­duje na pustyn­nych ter­e­nach porzu­cone niemowlę — dziew­czynkę. Zabiera je ze sobą, po czym zostawia wraz z odpowied­nią kwotą u karmiącej kobi­ety, napotkanej w pier­wszej z wiosek. Długo jeszcze jed­nak ma poczu­cie, że mógł zro­bić więcej, że to mogło nie wystar­czyć, by ura­tować dziecko. Może nie wiedział, może dowiedział się potem, że dzieci płci żeńskiej nie cieszą się wielką sym­pa­tią w niek­tórych regionach Azji… 

O podróżach hajera czyta się bardzo dobrze — specy­ficzny humor, pozy­ty­wne pode­jś­cie do świata, osza­łami­a­jący wręcz ciąg przygód spraw­iają, że książkę można „połknąć” w mgnie­niu oka, a co gorsza — bardzo trudno się oder­wać przed zakończeniem.

Sylwiaczkowa ocena
****/*****
4/5

niedziela, 12 maja 2013

Węgry / Budapeszt / Wzgórze Gellerta






POCZĄTEK.Przejeżdżając przez Słowację natykamy się na wielce urokliwy froncik burzowy. Oberwanie chmury staje się dodatkową atrakcją na górskich serpentynach, a intensywny deszcz zmywa świat za oknem samochodu. Zanim jednak zaczyna padać i grzmieć, możemy podziwiać słowackie góry na tle niemal czarnych chmur. Mijamy się z frontem i każdy kontynuuje podróż w swoją stronę. W ciągu godziny opadów rzeki wezbrały, a w okolicach węgierskiej granicy woda wypłukała z pól czerwonawą ziemię, znacząc nią drogi i ściany domów. Ponoć standard. Nim tam jednak docieramy, mijamy Krupinę – miasteczko z pięknym, starym kompleksem kościelnym, skąpane we mgiełce i wyglądające raczej jak stereotypowa transylwańska wioska, co noc nękana przez wampiry.

HOTEL. Hotel, w którym nocowaliśmy, hotelem był tylko z nazwy. Dobrze jego klimat oddał jakiś internauta, określając go mianem radzieckiej przychodni zdrowia. Nie zmienia to jednak faktu, że – pomimo naturalnego i niewymuszonego design z lat 50 – wszędzie było czysto. Na śniadanie hotelowa stołówka oferowała m.in. bułki z dżemem w kilku odmianach i szynkę z puszki. Tanio, blisko do centrum i stylowo.

WZGÓRZE GELLERTA. Do wszystkich co ciekawszych miejsc dało się dojść na piechotę, co miało spory plus – można było puścić się na przełaj, podążając do celu ustronnymi uliczkami. Miasto kipiało zielenią. Po upalnym dniu i intensywnej burzy wszystko odżyło. Schodową uliczką Citadela, a wcześniej kilkoma innymi, wspięliśmy się na Wzgórze Gellerta. Widok na miasto i dobre węgierskie piwo były zasłużoną nagrodą. Gdzieś stąd, według przekazów, zakonnik Gellert został zrzucony w nabitej gwoździami beczce. My natomiast zeszliśmy z góry w zdecydowanie bardziej komfortowy sposób, udając się na obiad u jej podnóża.