niedziela, 12 maja 2013

Węgry / Budapeszt / Wzgórze Gellerta






POCZĄTEK.Przejeżdżając przez Słowację natykamy się na wielce urokliwy froncik burzowy. Oberwanie chmury staje się dodatkową atrakcją na górskich serpentynach, a intensywny deszcz zmywa świat za oknem samochodu. Zanim jednak zaczyna padać i grzmieć, możemy podziwiać słowackie góry na tle niemal czarnych chmur. Mijamy się z frontem i każdy kontynuuje podróż w swoją stronę. W ciągu godziny opadów rzeki wezbrały, a w okolicach węgierskiej granicy woda wypłukała z pól czerwonawą ziemię, znacząc nią drogi i ściany domów. Ponoć standard. Nim tam jednak docieramy, mijamy Krupinę – miasteczko z pięknym, starym kompleksem kościelnym, skąpane we mgiełce i wyglądające raczej jak stereotypowa transylwańska wioska, co noc nękana przez wampiry.

HOTEL. Hotel, w którym nocowaliśmy, hotelem był tylko z nazwy. Dobrze jego klimat oddał jakiś internauta, określając go mianem radzieckiej przychodni zdrowia. Nie zmienia to jednak faktu, że – pomimo naturalnego i niewymuszonego design z lat 50 – wszędzie było czysto. Na śniadanie hotelowa stołówka oferowała m.in. bułki z dżemem w kilku odmianach i szynkę z puszki. Tanio, blisko do centrum i stylowo.

WZGÓRZE GELLERTA. Do wszystkich co ciekawszych miejsc dało się dojść na piechotę, co miało spory plus – można było puścić się na przełaj, podążając do celu ustronnymi uliczkami. Miasto kipiało zielenią. Po upalnym dniu i intensywnej burzy wszystko odżyło. Schodową uliczką Citadela, a wcześniej kilkoma innymi, wspięliśmy się na Wzgórze Gellerta. Widok na miasto i dobre węgierskie piwo były zasłużoną nagrodą. Gdzieś stąd, według przekazów, zakonnik Gellert został zrzucony w nabitej gwoździami beczce. My natomiast zeszliśmy z góry w zdecydowanie bardziej komfortowy sposób, udając się na obiad u jej podnóża.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz