HOTEL. Hotel, w którym nocowaliśmy, hotelem był tylko z nazwy. Dobrze jego klimat oddał jakiś internauta, określając go mianem radzieckiej przychodni zdrowia. Nie zmienia to jednak faktu, że – pomimo naturalnego i niewymuszonego design z lat 50 – wszędzie było czysto. Na śniadanie hotelowa stołówka oferowała m.in. bułki z dżemem w kilku odmianach i szynkę z puszki. Tanio, blisko do centrum i stylowo.
WZGÓRZE GELLERTA. Do wszystkich co ciekawszych miejsc dało się dojść na piechotę, co miało spory plus – można było puścić się na przełaj, podążając do celu ustronnymi uliczkami. Miasto kipiało zielenią. Po upalnym dniu i intensywnej burzy wszystko odżyło. Schodową uliczką Citadela, a wcześniej kilkoma innymi, wspięliśmy się na Wzgórze Gellerta. Widok na miasto i dobre węgierskie piwo były zasłużoną nagrodą. Gdzieś stąd, według przekazów, zakonnik Gellert został zrzucony w nabitej gwoździami beczce. My natomiast zeszliśmy z góry w zdecydowanie bardziej komfortowy sposób, udając się na obiad u jej podnóża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz