niedziela, 17 listopada 2013

Okiem innych / „Żar. Odd­ech Afryki” Dar­iusza Rosiaka

Nigdy nie byłam dobra, jeśli chodzi o zna­jo­mość afrykańs­kich historyczno-​politycznych niuan­sów. Wiedziałam tyle, co więk­szość ludzi: trochę o Rwandzie, trochę o aparthei­dzie. Bałam się zawsze Afryki, przyz­nam, że nadal się boję. Na liś­cie miejsc, do których chci­ałabym pojechać, te afrykańskie są na szarym końcu. Piękne i niebez­pieczne. I nie jest to tylko stereo­typ, wykre­owany na potrzeby komercyjno-​romantycznego Europejczyka.

Rosiak zabiera nas w podróż przez szereg afrykańs­kich kra­jów. Po drodze zna­j­duje sporo czasu, by wta­jem­niczyć nas w te wszys­tkie niuanse, o których wspom­i­nałam na początku. Kto? Kogo? Dlaczego? Czym? Mniej wytr­wałym czytel­nikom te wykłady ze współczes­nej afrykańskiej his­torii dadzą popalić. Domyślam się, że nieje­den zacznie w zniecier­pli­wie­niu prz­erzu­cać kartki. Olaboga, gdzie fabuła!? Fak­ty­cznie, u Rosi­aka nie zna­jdziemy czegoś takiego, bo nie jest tu potrzebne do szczęś­cia, ze względu na kom­plet­nie inną kon­strukcję książki. Autor — dzi­en­nikarz pra­sowy i radiowy z przeszłoś­cią kore­spon­denta — ukazuje swoje podróże poprzez szereg miejsc, które odwiedził. Na zasadzie kartek, pocztówek, wprowadza nas w afrykański świat, który jest pog­mat­wany niemiłosiernie. Człowiek chwyta się za głowę, kiedy spróbuje się zas­tanowić nad najbliższym możli­wym ter­minem „rozgmatwania”.

Z poli­tyką afrykańs­kich kra­jów (a często najzwycza­jniej z jej brakiem) wiąże się kwes­tia wszelkiego typu orga­ni­za­cji human­i­tarnych, pomo­cowych, które ślą do nich pieniądze, leki i jedze­nie. Rosiak poświęca zagad­nie­niu wiele miejsca, demasku­jąc wygodne myśle­nie ludzi Zachodu, którzy uspoka­jają wyrzuty sum­ienia, wspo­ma­ga­jąc akcje human­i­tarne. Tym, co dzieje się z ich datkami lub hojnie ofi­arowywanymi lekami, zazwyczaj się nie prze­j­mują, bo i po co, skoro już tyle zro­bili. Tym­cza­sem połowa wszys­t­kich tych rzeczy nigdy nie trafi do potrze­bu­ją­cych mieszkańców Afryki. Autor „Żaru” wspom­ina o kilku rozwiąza­ni­ach — zain­tere­sowanych poz­wolę sobie odesłać do książki, która posi­ada rzetel­nie sporząd­zoną bibliografię.

Rosiak roz­mawia z ludźmi, poz­naje ich, usiłuje zrozu­mieć to, co popy­cha jed­nych prze­ciw drugim pod­czas kon­flik­tów, które w Afryce są na porządku dzi­en­nym. Okazuje się, że pewne zjawiska są uniwersalne.

Pytam, dlaczego w Kenii ludzie mor­dują się w tak okropny sposób.
- Wszędzie ludzie się mor­dują, gdy w grę wchodzą sprzeczne interesy, a na dodatek lid­erami poli­ty­cznymi są manipulatorzy.
- Tylko że w Europie ludzie się nie mor­dują, gdy w grę wchodzi poli­tyka. My orga­nizu­jemy wybory i szanu­jemy ich wynik — odpowiadam.
- Czy aby na pewno? — kiwa z niedowierzaniem głową — A w Irlandii Północ­nej kto się mor­dował nawza­jem? Zała­mu­jesz ręce nad tym, że teraz w Kenii gwałci się kobi­ety, bes­tial­sko mor­duje dzieci, pali się ludzi w koś­ciele? A co robili biali w Jugosławii? Prze­cież to nie czarni wymor­dowali Żydów, tylko najbardziej kul­tur­alny naród w Europie. Chcesz powiedzieć, że wy nie macie w swo­jej naturze skłon­ności do bes­tialstwa? A może pozbyliś­cie się go przez ostat­nie 15 lat od czasu rzezi w Jugosławii?
Nie wiem, co mu odpowiedzieć.

Ale, ale! Zaga­lopowałam się, opisu­jąc „Żar” jedynie w kon­tekś­cie afrykańs­kich negaty­wów. A prze­cież w książce zna­jdziemy też to, co znamionuje Afrykę — niezłomne dąże­nie do życia, radość z każdej chwili, której nie mąciłyby prob­lemy. Trudy życia zostają zrównoważone właśnie przez takie momenty. Rosiak zabiera nas choćby na pustynny fes­ti­wal muzy­czny, gdzie ludzie potrafią się bawić, jak nigdzie indziej. Ilus­truje książkę zdję­ci­ami, z których spoglą­dają na nas osoby często brudne i w podar­tych ubra­ni­ach, ale w ich oczach czai się to „coś” — nadzieja na spokój i szczęście.

Autor wta­jem­nicza nas w sprawy, które dla prze­cięt­nego mieszkańca afrykańskiego kon­ty­nentu są czymś oczy­wistym: dziel­ni­cowe drużyny, gra­jące na sta­dionie nar­o­dowym w Dakarze, tajniki ghańskiego fryz­jer­stwa, angolscy Chińczycy… Afryka nie jest jed­nowymi­arowa, choć więk­szość z nas tak właśnie ją postrzega.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Węgry / Budapeszt / Wzgórze Zamkowe

Wczesny wieczór w Budapeszcie był pełen najróżniejszych odcieni nieba: od intensywnie niebieskiego (dzień był ciepły, idealny wprost do snucia się po mieście), poprzez delikatne błękity i szarości, aż po pudrowe róże i przygaszone pomarańcze. Po smacznym obiedzie postanowiliśmy, że zerkniemy na kolejny miejski wzgórek (pierwszym był oczywiście ten Gellerta - pamiętacie, tego od beczki z gwoździami...), na którym usytuowany jest kompleks zamkowy, Stare Miasto i kilka innych jeszcze ciekawostek architektoniczno-historycznych. Sam Zamek Królewski to twór stosunkowo nowy, powstały w miejsce starego, który miał nieszczęście stać się XVI-wiecznym tureckim arsenałem (po zdobyciu przez najeźdźców, rzecz jasna), po czym wesoło wylecieć sobie w powietrze. Architektonicznie ,,nowy" zamek, który od czasu swojego powstania zdążył jeszcze kilka razy kompletnie się zmienić, jest budowlą przyjemną i przestronną. Żałuję, że nie mieliśmy czasu, by oddać się zwiedzaniu jego wnętrz, w których obecnie funkcjonują muzea i galerie. Za to jednak rozkoszowaliśmy się zachodem słońca, który genialnie oświetlał budynki i liczne posągi, zdobiące zamkowe dziedzińce i tarasy.

Na ogarnięcie Budapesztu lekką ręką przeznaczyłabym kilka dni. Jednak czas, jak to słusznie kiedyś zauważyła w jednej ze swoich książek Tokarczuk, nie daje się rozciągać w nieskończoność. Dorośli, poważni ludzie mają zobowiązania i nie mogą znienacka tak sobie znikać. Podobno. I bardzo szkoda, ale tak działa perfekcyjnie upupiająco-wiążący ,,system", w który jesteśmy wkomponowani. (Dygresja: Zawsze mnie zastanawiało, czy da się uciec, a przy tym żyć sobie spokojnie, w miarę na poziomie, w sensie: nie jak żul. Ech, problemy Pierwszego Świata... ). Na łażenie po mieście nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Dwa dni to malutko. Ostatecznie i tak zobaczyliśmy sporo, a cała reszta musi poczekać na kolejny raz :-) Czego NIE robiliśmy? Nie pojechaliśmy Kolejką Zębatą (przejazd krótki, ale wiecie - 50 punktów do lansu), nie dopełzaliśmy do Baszty Rybaków (kolejny uroczy, stosunkowo młody, budapesztański twór, który uwieczniłam na ostatnim zdjęciu, po zachodzie słońca), nie zapuściliśmy się w podziemia (pod wzgórzem zamkowym można to zrobić - całość nazywa się Labiryntem). Nie polazłam na piwo do Szimpla Kert - knajpy z psychodelicznym, poszarpanym i zdegenerowanym dizajnem. Nie zobaczyłam ze trzech dobrych wystaw, które akurat w mieście można było zobaczyć (w tym jednej o seksualności - niepowetowana strata). Nie poszłam wygrzać się w ichnich termach... No, więc mam już listę na ,,zaś" ;-) Równocześnie jednak był cały szereg rzeczy klimatycznych i bardzo przyjemnych, które zrobić się nam udało. Mniam!

Powyżej: Fontanna Macieja. Tak, bardzo mainstreamowa, bodaj najpopularniejsza na zamkowym wzgórku. Zasłużenie, bo wykreowanie fontannowych postaci zachwyca wiernością. Twórca, Alajos Stróbel, doskonale odwzorował postać króla, sokolnika, świty, psów, upolowanego jelenia, pięknej dziewczyny... Dziewczę to Ilonka, która miała pecha zakochać się w królu Macieju. Z racji jej niezbyt dobrego pochodzenia zakochanie to raczej nigdy nie byłoby uwieńczone happy endem. Panna tak się faktem przejęła, że aż pękło jej serce. Wiecie, taka tam... piękna, smutna legenda, a jak to z legendami bywa - każda niesie w sobie ziarnko prawdy. Zresztą, powyższa historyjka nie jest przesadnie skomplikowana ani nieprawdopodobna. Wręcz przeciwnie - całkiem realna, a dodać zapomniałam (co zmienia postać rzeczy), że Ilonka nie wiedziała na początku, kim jest facet, który się jej spodobał. Piszę tak, żeby w zarodku zdusić możliwe porównania do psychofanek znanych ludzi. Wiem, wiem, za grosz we mnie romantyzmu, a raczej to te pokłady cynizmu wyłażą mi spod skóry, tudzież etnograficzne skrzywienie, każące rozprawiać się z nadmiernie rzewnymi podaniami... :-) Zresztą, kto ich tam wszystkich wie? Zostawiam sprawę w spokoju, obawiając się zbędnych nadinterpretacji.

Na deser: obchodząc zamek naokoło korzystamy z szerokich murów, z których roztaczają się widoki na różne części miasta. Spacer w promieniach zachodzącego słońca - bezcenny :-) Kiedy - już nocą - docieramy do naszego luksusowego, wypasionego hotelu (ta jedna gwiazdka znalazła się tam chyba omyłkowo...), padam, choć jeszcze po drodze miałam dziką ochotę wyłazić na Wzgórze Gellerta i fotografować nocne miasto...



niedziela, 3 listopada 2013

Norwegia / Atlantic Road


Nic tak nie rajcuje Sylwiaczka, jak zimne, północne wybrzeża! Oczywiście nie na okrągło i raczej od czasu do czasu, bo w końcu moja mania nie jest aż tak zaawansowana ;-) W każdym razie miło jest dorwać się raz jeszcze do fotek z Norwegii. S.zapytał mnie jakiś czas temu, jaki sens ma zamieszczanie tu zdjęć i opisów ,,starych" rzeczy - miejsc, gdzie byłam dawno temu, a od tamtej pory zgromadziłam przecież pokaźną ,,kolekcję" innych, które być może warto byłoby umieścić jako pierwsze... Uważam, że jak najbardziej! Sprawia mi dziką frajdę odgrzebywanie zakurzonych płyt i sprawdzanie tego, co mogę na nich zastać. Dlatego dziś Atlantic Road ;-)

Przez spory fragment wybrzeża Morza Norweskiego możemy przejechać, korzystając z Atlantic Road. Warto, bo poza malowniczymi widokami droga ta uwodzi zwłaszcza architektonicznymi rozwiązaniami. Sztandarowy most Storseisundet, wygięty w charakterystyczny łuk i zawsze znajdujący się w rankingach najciekawszych drogowych obiektów, istotnie robi wrażenie. Podczas sztormu pewnie to wrażenie jest jeszcze większe, ale nie dane nam były takie ,,atrakcje" ;-) Zrobiliśmy sobie za to piknik ,,z widokiem". No i łowiliśmy ryby - nieco dalej, po zjedzeniu.



Atlantic Road kojarzy mi się także z uświadomieniem sobie, że Polacy są wszędzie. Och, taak. I tam ich spotkaliśmy, a to zapewne dopiero początek - w końcu Skandynawia z roku na rok staje się coraz popularniejszą zarobkową i turystyczną destynacją, co mnie zresztą nie dziwi ;-)

Jeszcze jedno luźne wspomnienio-skojarzenie, jakie zawsze mi się nasuwa, ilekroć oglądam te zdjęcia. A mianowicie:,,kot na sznurku" (cytat z S.) - radosny, początkowo trochę oburzony faktem podróżowania Chili, węszący po kamiennych zakamarkach. Kot miejski na wywczasie :-)


Dwa powyższe zdjęcia: Patrycja Mazur

Brzmienie / Muzyka w tle




Nigdy nie należałam do osób, które potrafią dobrze się skupić, kiedy w tle dużo się dzieje. Chodzi tu głównie o naukę, ale i z pisaniem jest podobnie. No i chodzi o muzykę, bo hałas pokroju kosiarki, zarzynanej intensywnie i notorycznie przez sąsiadów, nie robi już na mnie wrażenia :-D Perfekcyjna muzyka w tle (bo nie ukrywam, że lubię takowej słuchać, kiedy na przykład pracuję) to właśnie brzmienia pokroju Flying Lotus. Zresztą akurat Flying Lotus nadaje się także do innych czynności, ale o tym na razie cii :-) Podobnie sprawa ma się z Ladytron, choć tu nieco problemów sprawiać mogą anglojęzyczne teksty. Ci, którzy potrzebują raczej ciszy do nauki lub pracy, doskonale mnie zrozumieją. W końcu w słowa piosenek mimowolnie zaczynamy się wsłuchiwać! Ach, i dramat gotowy ;-) Swoją drogą, podobno doskonałym ćwiczeniem na poprawienie koncentracji i swoiste wszechogarnianie jest właśnie usiłowanie wykonywania czynności w niesprzyjających warunkach. Może i by się przydało, ale jestem dość wygodna i preferuję efekty natychmiastowe, tj. ciszę albo - ewentualnie - dobrą muzykę jako tło ;-) 

Co do tekstów, to problem rozwiązuje się sam, gdy ktoś śpiewa na przykład po... bułgarsku. Tak, ,,Black cat" jest właśnie takim utworem, za co dziękuję wokalistce Ladytron, bo bułgarskiego nie znam, więc nie zacznie mnie rozpraszać :-D