poniedziałek, 11 listopada 2013

Węgry / Budapeszt / Wzgórze Zamkowe

Wczesny wieczór w Budapeszcie był pełen najróżniejszych odcieni nieba: od intensywnie niebieskiego (dzień był ciepły, idealny wprost do snucia się po mieście), poprzez delikatne błękity i szarości, aż po pudrowe róże i przygaszone pomarańcze. Po smacznym obiedzie postanowiliśmy, że zerkniemy na kolejny miejski wzgórek (pierwszym był oczywiście ten Gellerta - pamiętacie, tego od beczki z gwoździami...), na którym usytuowany jest kompleks zamkowy, Stare Miasto i kilka innych jeszcze ciekawostek architektoniczno-historycznych. Sam Zamek Królewski to twór stosunkowo nowy, powstały w miejsce starego, który miał nieszczęście stać się XVI-wiecznym tureckim arsenałem (po zdobyciu przez najeźdźców, rzecz jasna), po czym wesoło wylecieć sobie w powietrze. Architektonicznie ,,nowy" zamek, który od czasu swojego powstania zdążył jeszcze kilka razy kompletnie się zmienić, jest budowlą przyjemną i przestronną. Żałuję, że nie mieliśmy czasu, by oddać się zwiedzaniu jego wnętrz, w których obecnie funkcjonują muzea i galerie. Za to jednak rozkoszowaliśmy się zachodem słońca, który genialnie oświetlał budynki i liczne posągi, zdobiące zamkowe dziedzińce i tarasy.

Na ogarnięcie Budapesztu lekką ręką przeznaczyłabym kilka dni. Jednak czas, jak to słusznie kiedyś zauważyła w jednej ze swoich książek Tokarczuk, nie daje się rozciągać w nieskończoność. Dorośli, poważni ludzie mają zobowiązania i nie mogą znienacka tak sobie znikać. Podobno. I bardzo szkoda, ale tak działa perfekcyjnie upupiająco-wiążący ,,system", w który jesteśmy wkomponowani. (Dygresja: Zawsze mnie zastanawiało, czy da się uciec, a przy tym żyć sobie spokojnie, w miarę na poziomie, w sensie: nie jak żul. Ech, problemy Pierwszego Świata... ). Na łażenie po mieście nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Dwa dni to malutko. Ostatecznie i tak zobaczyliśmy sporo, a cała reszta musi poczekać na kolejny raz :-) Czego NIE robiliśmy? Nie pojechaliśmy Kolejką Zębatą (przejazd krótki, ale wiecie - 50 punktów do lansu), nie dopełzaliśmy do Baszty Rybaków (kolejny uroczy, stosunkowo młody, budapesztański twór, który uwieczniłam na ostatnim zdjęciu, po zachodzie słońca), nie zapuściliśmy się w podziemia (pod wzgórzem zamkowym można to zrobić - całość nazywa się Labiryntem). Nie polazłam na piwo do Szimpla Kert - knajpy z psychodelicznym, poszarpanym i zdegenerowanym dizajnem. Nie zobaczyłam ze trzech dobrych wystaw, które akurat w mieście można było zobaczyć (w tym jednej o seksualności - niepowetowana strata). Nie poszłam wygrzać się w ichnich termach... No, więc mam już listę na ,,zaś" ;-) Równocześnie jednak był cały szereg rzeczy klimatycznych i bardzo przyjemnych, które zrobić się nam udało. Mniam!

Powyżej: Fontanna Macieja. Tak, bardzo mainstreamowa, bodaj najpopularniejsza na zamkowym wzgórku. Zasłużenie, bo wykreowanie fontannowych postaci zachwyca wiernością. Twórca, Alajos Stróbel, doskonale odwzorował postać króla, sokolnika, świty, psów, upolowanego jelenia, pięknej dziewczyny... Dziewczę to Ilonka, która miała pecha zakochać się w królu Macieju. Z racji jej niezbyt dobrego pochodzenia zakochanie to raczej nigdy nie byłoby uwieńczone happy endem. Panna tak się faktem przejęła, że aż pękło jej serce. Wiecie, taka tam... piękna, smutna legenda, a jak to z legendami bywa - każda niesie w sobie ziarnko prawdy. Zresztą, powyższa historyjka nie jest przesadnie skomplikowana ani nieprawdopodobna. Wręcz przeciwnie - całkiem realna, a dodać zapomniałam (co zmienia postać rzeczy), że Ilonka nie wiedziała na początku, kim jest facet, który się jej spodobał. Piszę tak, żeby w zarodku zdusić możliwe porównania do psychofanek znanych ludzi. Wiem, wiem, za grosz we mnie romantyzmu, a raczej to te pokłady cynizmu wyłażą mi spod skóry, tudzież etnograficzne skrzywienie, każące rozprawiać się z nadmiernie rzewnymi podaniami... :-) Zresztą, kto ich tam wszystkich wie? Zostawiam sprawę w spokoju, obawiając się zbędnych nadinterpretacji.

Na deser: obchodząc zamek naokoło korzystamy z szerokich murów, z których roztaczają się widoki na różne części miasta. Spacer w promieniach zachodzącego słońca - bezcenny :-) Kiedy - już nocą - docieramy do naszego luksusowego, wypasionego hotelu (ta jedna gwiazdka znalazła się tam chyba omyłkowo...), padam, choć jeszcze po drodze miałam dziką ochotę wyłazić na Wzgórze Gellerta i fotografować nocne miasto...



1 komentarz:

  1. Akurat w styczniu wybieram się do Budapesztu na kilka dni, więc Twój wpis będzie dla mnie inspiracją! :) A poza tym bardzo podoba mi się wplecione w tekst poczucie humoru, więc będę zaglądać częściej :)
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń