niedziela, 22 grudnia 2013

Bośnia i Hercegowina / Blagaj

Są miejsca, w których masz wrażenie, że znalazłeś się poza czasem, a przynajmniej poza najbardziej uczęszczanymi szlakami turystycznymi. Zegary spowalniają, pojawia się przyjemne rozleniwienie, a to wszystko tylko parę kilometrów od Mostaru. Ok, wiem, że zabrzmiało, jakby Mostar był metropolią, ale co mi tam! W porównaniu do Blagaju, który jest niewielką wioską, faktycznie może być tak odbierany. W każdym razie, jak już mówiłam, Blagaj spowalnia. Kwitnące drzewa i krzewy wysyłają w kierunku naszych pańskich nosów fale wspaniałych woni, które przyjemnie nas otulają. Nieliczni zwiedzający snują się tu i ówdzie, podziwiając źródło rzeki Buny, znajdujące się w jaskini u podnóża potężnego klifu. Muzułmanie odwiedzają budynki, które powstały w XV wieku i służyły za schronienie derwiszom (tak, tym wirującym). Mocna herbata pita w cieniu drzew, piękna, ale raczej kameralna architektura i monumentalne skały - Blagaj wrześniową porą jest niesamowicie przyjemnym miejscem.

Blagaj znajduje się około 20 minut jazdy od Mostaru. Z miasta wyjeżdżamy przez dzielnice i fabryczne tereny podmiejskie, gdzie zniszczenia wojenne wciąż są bardzo widoczne. Wypalone budynki straszą - nikt jeszcze nie zadecydował o ich dalszym losie. Potem - doliną rzeki Buny - podążamy do jej źródeł. Tam właśnie woda wypływa spod pionowej ściany skalnej, która wznosi się i kończy nawisem na sporej wysokości. W skały wkomponowana jest m.in. dawna siedziba derwiszów. Klasztor najchętniej zwiedzają muzułmanie - pobudki religijne raczej przeważają nad czysto turystycznymi, choć kto ich tam wie... :-) Kilka muzułmańskich rodzin przechadza się pod nadrzecznych dziedzińcach. Kobiety o obfitych kształtach, okutane w czarne zawoje. Eksponują markowe okulary i torebki. Połyskują wielkie loga. Luisy Witony, Dolcze Gabany i inne Wersacze pysznią się na ramionach i nosach. Mężczyźni po europejsku, a dzieciarnia - zależnie od płci i wieku.

Jest parno, a od północy nadciągają burzowe chmury. Zleje nas jednak dopiero wtedy, gdy będziemy wracali przez góry w kierunku chorwackiego wybrzeża.Siadamy na jednym z dziedzińców z widokiem na intensywnie zielono-niebieskie jeziorko, które tworzy się u wylotu rzeki spod skał. Tam woda jest jeszcze spokojna. Wartkości nabiera kilka metrów niżej, przyspieszając na wodospadach i w coraz szerszym korycie. Znad okrągłych stolików, tłoczonych w orientalne wzory, spoglądamy leniwie na zwiedzających klasztor. Nie-muzułmanie wchodzą w specjalnych fartuchach i chustach (tyczy się to zwłaszcza kobiet), dyżurnych ,,fatałaszkach", mających skrywać nieprzyzwoicie wyeksponowane części ciała.

Popijamy tradycyjną herbatę i kawę, pogryzając lokum i lokalnymi słodkościami. Wszystko słodkie, intensywne, aromatyczne. Mniam! Takie picie herbaty to prawdziwy rytuał, celebracja niespieszności, powolności, delektowania się chwilą. Podglądając ,,lokalsów" na ulicach, można odnieść wrażenie, że tu każdy ma odrobinką wyrąbane, a nic nie jest ważniejsze od dopicia w spokoju herbaty i pogawędki z krewnymi lub znajomymi. 


środa, 4 grudnia 2013

Polska / Niepołomice i krakowskie okolice


W Krakowie spędziłam pięć uroczych, leniwych i raczej mało aktywnych lat. Pierwszego dnia szłam na uczelnię z mapą (teraz brzmi z lekka kompromitująco, wiem). Drugiego też, ale już nie zerkałam - słowo ;-) Na początku, kiedy wszystko było takie nowe, podniecające i prowokujące do odkrycia, nie bardzo chciałam i miałam jak to uwieczniać. Załapałam się na końcówkę ery aparatów nie-cyfrowych. Posiadanie sprzętu nie było tak oczywiste, jak dziś. Swoją drogą, ach, łezka się w oku kręci, gdy wspominam mój pierwszy telefon z aparatem. Te mrowienia, te piksele na wierzchu... W późniejszym okresie, gdy miałam już na podorędziu poręczny aparat, Kraków mi spowszedniał. Sorry, Winnetou, brzmi jak profanacja, ale tak było - jako żywo! Ot, syndrom zagnieżdżonego osobnika. Dobra, nie tak bardzo zagnieżdżonego, jak sobie teraz pomyśleliście - w końcu wracałam do domciu na niemal każdy weekend. Bo narty, bo coś tam... ;-)

Teraz, ponad dwa lata po zakończeniu studiów odzyskuję dla siebie Kraków w formie bardziej turystycznej. Mogę potraktować go z dystansem, wpaść raz za czas, by odwiedzić ,,stare śmieci" i poznać zupełnie nowe miejsca. No i nawiedzić pasku... tfu, moje wspaniałe przyjaciółki na przykład ;-) Kiedyś, gdy byłam piękną, młodą romantyczką i niepoprawną idealistką, marzyłam o przesiadywaniu wśród krakowskiej bohemy i dyskutowaniu na wzniosłe tematy. Wiecie, ten typ (blade licealistki w ponaciąganych, obszernych, czarnych swetrach) tak ma. Jaka bohema? jakie wzniosłe tematy? ;-)

No, ale odwalam tu podróż sentymentalną, a miało być bardziej współcześnie...

Jakiś czas temu, w październiku bodajże, wybraliśmy się z S. do Krakowa. Załadowaliśmy rowery na samochód, bo weekend miał być dość zacny pod względem pogodowym. Postanowiliśmy, że wybierzemy się do Niepołomic z A. Poranna mgła nie zachęcała do ruszenia się z cieplutkiego i wygodnego łóżeczka, ale - jak mawiają - trzeba być twardym, a nie MIĘTKIM. Więc ruszyliśmy. W okolicach Kombinatu zachwycała sceneria rodem z niesamowicie ambitnego horroru ,,Czarnobyl. Reaktor strachu" (niemal pięć na dziesięć gwiazdek na Filmwebie). Wydawało się, że lada chwila z krzaków wypadną zmutowani długim życiem w blasku promieniowania mieszkańcy. Dzień był przepiękny, z dużą ilością słońca. Ciekawie kontrastował z wizją mutantów, gnieżdżących się w zardzewiałych budowlach różnego przeznaczenia, porozrzucanych po okolicznych laskach, polach i nad rzeką.

Potem zrobiło się mniej postapokaliptycznie, a bardziej sielsko.

Kompleksy jezior, pola, małe wioski, a wszędzie cicho i spokojnie, jak na prawdziwe zadupie przystało. Bezdomny kot dostał najdroższą w jego (i naszym) życiu konserwę, kupioną na stacji benzynowej specjalnie dla niego. A. była bliska przygarnięcia sierściucha, ale ostatecznie każdy podążył własną drogą. Ludzie z kosami porządkowali przestrzeń wokół domów przy grobli. Niepołomice natomiast, do których finalnie dotarliśmy, to całkiem urocze miasteczko. Mają spory zamek, nieco korespondujący stylem z tym krakowskim, mają ładny ryneczek z kilkoma kafejkami i knajpkami.

Kiedy wróciliśmy, zafundowaliśmy sobie odchamianie - było kino (,,Grawitacja", dla której byłam bardziej łaskawa niż inni), a następnego dnia tegoroczna odsłona World Press Photo, na którą do centrum Krakowa także pojechaliśmy na rowerach. Wracaliśmy tłoczną trasą nad Wisłą. Kolorowe liście opadały, a dzieci i psy radośnie się w nich nurzały i rozrzucały je na wszystkie strony. Rozkoszowaliśmy się przejażdżką w pełnym słońcu i chwale. 

Całkiem niedawno ponownie odwiedziłam Kraków (beep, beep! zaczynają rosnąć moje statystyki odwiedzin w ,,prawdziwej stolicy Polaków"). W końcu bycie jedną z czterech ,,cioć" zobowiązuje przynajmniej do obejrzenia sobie małego, słodkiego robaczka :-) Ale o tym innym razem...