wtorek, 2 kwietnia 2013

Okiem innych / ,,Zagubiony w Chinach" J. Maartena Troosta


Mogę śmiało powiedzieć, że ostat­nimi czasy mam szczęś­cie do dobrych książek. Maarten Troost, pół Holen­der, pół Czech, porusza się po świecie swo­jej książki „Zagu­biony w Chi­nach” trochę jak wielki, rubaszny niedźwiedź. Ma to oczy­wiś­cie swój urok, który na pewno docenią miłośnicy roz­maitych form czarnego humoru, a także dobrej, podróżniczej relacji. Bo jak tu nie kochać autora ,,Zagu­bionego w Chi­nach” za takie na przykład perełki:

– Zamieszkałbym [w Chi­nach], gdy­bym znalazł w nich miejsce, które nie stanowiłoby zagroże­nia dla życia. Zaczy­nałem sobie uświadamiać, że dopóki nie zna­jdę takiego miejsca, nie mogę z czystym sum­ie­niem sprowadzić tu dwo­jga małych dzieci. Już sobie wyobrażałem moich synów po lat­ach: ‘Cieszę się, że miałeś szansę zrozu­mieć Chiny, tatu­siu. Ychu, dychu. Nie prze­j­muj się. To tylko rozedma płuc’.
– Musi­cie wiedzieć, że zapuś­ciłem brodę. To obow­iązkowa rzecz, którą robią mężczyźni z zachodu, podróżu­jący do Tybetu. Nie ma na to wyjaśnienia. Sir Edmund Hillary miał brodę, kiedy wszedł na Ever­est. Brad Pitt miał brodę w ‘Sied­miu lat­ach w Tybe­cie’. Dwaj Aus­tral­i­jczycy, z którymi leci­ałem jed­nym samolotem do Lhasy, też mieli brody (jed­nak ich dziew­czyny już nie). (…) Poz­nałem dwóch Japończyków z ple­cakami. Obaj mieli brody. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli jesteś obcokra­jow­cem rozważa­ją­cym podróż do Tybetu, na twarzy wyho­du­jesz sobie futro. Opór jest daremny.
 
Fot. emmawpodrozy.blogspot.com
Fot. emmawpodrozy.blogspot.com
Oczy­wiś­cie on tak nie przez cały czas! Tylko przez ¾ książki. Jeśli więc nie jesteś­cie miłośnikami dość specy­ficznego spo­jrzenia na świat i opisy­wa­nia doświad­czeń podróży, może wam być dość ciężko się tu odnaleźć. Jed­nak kiedy trzeba, kiedy autor staje oko w oko np. z ludzką nędzą, robi się nieco inaczej. Maarten Troost rejestruje z wielką dokład­noś­cią także te smutne aspekty życia w Azji. Nie roztk­li­wia się, abso­lut­nie nie drwi, a jedynie podaje je jak na tacy. Niczym zdję­cia, do oceny.
Chiny Maartena Troosta to kraina smo­giem i toksy­cznym ściekiem płynąca. Niemal nie uświad­czysz już w nich miejsc, które zachowały swój pier­wotny charak­ter, zarówno jeśli chodzi o przy­rodę, jak i dziedz­ictwo kul­tur­owe. Przy­czyny są dość złożone, ale główne z nich bardzo łatwo wskazać. Dużo złego dla samej kul­tury uczyniła rewolucja Mao. Jed­nak zarówno trady­cyjne dziedz­ictwo, jak i przy­roda, prze­gry­wają w kon­frontacji z obsesyjnym wręcz dąże­niem Chińczyków do ciągłego roz­woju gospo­dar­czego. Chiny autora książki to w dużej mierze świat fab­ryk i wielomil­ionowych miast, od którego coraz trud­niej uciec.
Nie jest to jed­nak niemożliwe. Wciąż są w Chi­nach miejsca, gdzie można zła­pać odd­ech, w spokoju przekąsić żywego kalmara, czy napić się piwa. Można zejść z utar­tych turysty­cznych szlaków zwiedza­nia, odkryć dla siebie miejsca, gdzie czas zatrzy­mał się dziesiątki lat temu. Bywa też na odwrót: cza­sem miejsca, które kojarzą się z ciszą i pięknem, okazują się już tylko zadep­tanymi przez mil­iony turys­tów plas­tikowymi stoli­cami kiczu. Albo miejs­cami, które ostatkiem sił bronią się przed całkow­itą siniza­cją (Tybet).
Maarten Troost próbuje zrozu­mieć Państwo Środka dla siebie, ale też dla swo­jej rodziny. Pier­wotny jego plan jest bowiem prosty. Pojedzie do Chin, sprawdzi, czy da się w nich żyć, po czym sprowadzi się tam z Sacra­mento – amerykańskiego total­nego, przepraszam za wyraże­nie, zadu­pia, na którym obec­nie mieszka. Sprawa okazała się jed­nak bardziej skom­p­likowana, bo Chiny poz­nać i zrozu­mieć jest zadaniem dość karkołom­nym, a na krótką metę niemożliwym.
W cza­sie swo­jej podróży przez najroz­mait­sze miasta i prow­incje Chin podróżnik poz­naje nową dla siebie kul­turę, wzbo­gaca się o nowe doświad­czenia, ale także pokonuje lęki, przemierza­jąc potężne łańcuchy górskie.
 
Sylwiaczkowa ocena:
****/*****
4/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz