czwartek, 1 maja 2014

Słowacja / Salatyn

SALATYN. Polskie Tatry są fajne, ALE... Właśnie z powodu tego ALE postanowiliśmy jakiś czas temu pójść w miejsce raczej odludne, o charakterze niemalże zadupia (w pozytywnym sensie tego słowa, oczywiście), półdzikie. Wybór padł na słowacki Salatyn, tatrzański szczyt o wysokości 2048 m n. p. m. Jeżeli jesteście miłośnikami gór, które nie są zadeptywane przez ekipy w japonkach, z prowiantem w damskich torebkach ze skaju, dobrze trafiliście ;-)

GÓRKI I PAGÓRKI. Słowacy mają zdecydowanie więcej gór wysokich na obszarze swojego uroczego kraju. Prawdopodobnie stąd bierze się ich nieco inne podejście do zabezpieczania szlaków i ochrony tego, co znajduje się wokół nich. Najlepiej widać to w zimie, na stokach, ale podczas trekkingu również jest mocno odczuwalne. Brak schodków, tasiemek i innych takich... udogodnień ;-) Ja wiem, że po naszej, polskiej, stronie ,,urozmaicenia" tras tego typu są wymagane ze względu na ilość turystów, ale jednak jest to nieco męczące. I w ogóle marudzę ;-) Na szczęście pozostają wciąż wielkie przestrzenie gór u naszych południowych sąsiadów. Ok, nie każdy może przepadać za włażeniem po prawie pionowych skałach bez najmniejszego nawet łańcucha, za ujeżdżającymi spod butów kamieniami na nieutwardzonej ścieżce, a w końcu - za lawirowaniem pomiędzy dwoma przepaściami (szybkie skręcenie karku jest najlepszym, co może was spotkać na dnie), ale taki już urok tych gór... ;-)

MIŚKI. Nigdy nie spotkałam niedźwiedzia, a tu nagle - bach, tadam! - aż trzy... Czuję się wzruszona i zaszczycona, bo dały mi nawet zapoznać się ze swoimi zwyczajami żywieniowymi ;-)


FRANCISZKOWA HUTA. Wielce pociągające ruiny, które mijamy po drodze, okazują się nie być wcale szczątkami dworzyszcza, jak błędnie ocenialiśmy. To budynek dawnego hamoru, czyli huty, pochodzący z 1836 roku. Jej działalność przypadała na lata uprzemysławiania Orawy, a równocześnie huta działała zadziwiająco krótko, bo tylko przez niecałe 30 lat. Miejsce jest niezwykłe, trzeba przyznać, ze swoimi częściowo zniszczonymi murami, wysokim piecem i innymi urządzeniami. No i jest całkiem pokaźnych rozmiarów (zwróćcie uwagę na ludzika na zdjęciu poniżej ;-) ). Atmosfera wewnątrz - niesamowita. Światło zachodzącego słońca wpada do środka przez wielkie, łukowate okna. Jest cicho i jakoś tak niecierpliwie, jakby w połowie przerwanej pracy. Nawet w opisie miejsca nieopodal można przeczytać, że zarówno ono samo, jak i jego historia, pełne jest tajemnic. Ciekawy jest fakt, że co roku, w sierpniu, w hucie odbywa się festiwal muzyki folkowej, któremu towarzyszy pokaz przetopu żelaza za pomocą średniowiecznych technologii.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Czarnogóra / Perast


Dni chwały Perast już dawno ma za sobą. Trudno też powiedzieć, by to malutkie miasteczko było fartownym miejscem. Najpierw napadli na nie piraci. Co bardziej krnąbrnych mieszkańców wybili do nogi, resztę zabrali ze sobą, by sprzedać lub wykorzystać w charakterze podnóżków i podawaczy drinków... No, ale opuśćmy mroczne historyczne zakamarki wieków średnich. Potem było nie lepiej. W XX wieku sporą część budynków zniszczyło trzęsienie ziemi. 

- Kiedyś kupię tu stary dom i zamieszkam w nim. Będę sobie żyła spokojnie, leniwie wcinając owoce morza i grzejąc fałdeczki w promieniach południowego słońca... Przystojni lokalsi będą mi przynosić wino domowej roboty... - oznajmiłam rozmarzona. S. obśmiał ideę (to pewnie przez wątek przystojnych lokalsów), ale ja tam swoje wiem! ;-)

Boka Kotorska, naturalny fiord Bałkanów, była jednym z naszych celów. Trzy noce mieliśmy spędzić w Czarnogórze. Lokum wynajęliśmy w Budvie (Rosjan pełen ichni kultowy kurort-potworek, coś na kształt naszego Sopotu), nieopodal plaży. Codziennie jeździliśmy zobaczyć coś nowego, a potem (lub przedtem) obijaliśmy się na plaży. Do Perastu wybraliśmy się z założeniem, że po drodze dopadniemy jakąś uroczą dziką plażę i oddamy się przykładnemu zbijaniu bąków wśród złotych piasków (ychy, raczej kamieni, które tam optymistycznie nazywają piaskiem ;-) ). 

Perast okazał się niesamowitym miejscem ze szczątkową ilością turystów. Miasteczko skoncentrowane jest nad samą wodą. Pierwsze budynki dzieli od wód Boki kilka metrów kamiennego nabrzeża. Kolejne wznoszą się coraz wyżej, wybudowane na stromym zboczu. Snuliśmy się po Peraście leniwie, nie niepokojeni przez tabuny zwiedzających (przewodniki podają, że to kwestia kilku lat). Opętani manią włażenia na przeróżne wieże, nie mogliśmy przepuścić najwyższemu budynkowi Perastu. Pomimo tego, że od wchodzenia i schodzenia po stromych, wąskich i wyślizganych schodach zawsze dostaję gęsiej skórki i świat zaczyna mi się jawić katastrofalnie (zwłaszcza zaczynam się sobie tak jawić ja sama, ze skręconym karkiem, na dole), to nie mogę sobie odmówić wpełźnięcia na szczyt. Perastańska wieża była zdecydowanie bardziej autentyczna niż turystyczna. Och, jakże autentyczne były zwłaszcza te ptasie odchody w każdym miejscu, te pióra fruwające w powietrzu, te balustrady i stopnie, trzymające się już chyba tylko na słowo honoru... Polecam! ;-)

No i widok... Panorama fragmentu Boki Kotorskiej z majestatycznymi górami (popsujzabawa S.: ,,Ale one nie mają nawet 1000 m n.p.m., tylko ci się wydaje, że są wysokie") wyrastającymi z wody. Naprzeciw miasteczka - dwie malutkie wysepki. Na każdej - stare zabudowania kościelne (benedyktyński klasztor z kościołem św. Jerzego i kościół Matki Boskiej Skalnej).

Niebieskie niebo, łódki i my... Stwierdziliśmy, że czas najwyższy na obiecaną kąpiel. Wzdłuż nabrzeża ciągnął się wąski pas kamienno-betonowej ,,plaży",z której można było skakać bezpośrednio do wody. Jej głębokość na starcie wynosiła niemal 2 metry, a potem bardzo szybko pod płynącą osobą rozciągała się wodna otchłań o niesamowitej przejrzystości. Co tam można było zobaczyć! Boka nie skrywała tylko dla siebie tych skarbów. I nie, nie mówię tu o kamiennych fragmentach jakichś starych zabudowań,ale o takich prawdziwych perełkach jak kontenery, słupy wysokiego napięcia, samochody. Wszystko to - malutkie jak zabawki - widoczne w krystalicznej wodzie wiele metrów pod nami.

Im dalej w Peraście od brzegu, tym mniej zamieszkanych domów. Widać, że tam trzęsienie ziemi wyrządziło spore szkody. Można wywęszyć stan opuszczenia, zapach nie tyle dawnej świetności, co po prostu minionego. Nie wiem, czy to miejsce przeżywało kiedyś czasy prosperity. Pewnie tak, bo i czemu nie. Teraz jednak znajduje się na swoistych turystycznych peryferiach, choć to się pewnie wkrótce zmieni. Perast znajdziemy w każdym niemal porządniejszym przewodniku po Czarnogórze. Co prawda z zawoalowaną sugestią, że jest to zadupie, ale czy właśnie nie zadupia przyciągają obecnie nowy typ turysty?

wtorek, 1 kwietnia 2014

Brzmienie / Muzyka września



Z Allah Las sprawa wyglądała następująco. Najpierw odkryłam jedną piosenkę. Czasem razem z S. oglądamy filmy narciarskie z różnych stron świata. Freeriderzy mają rozmaite gusta muzyczne, począwszy od rapu, a na metalowej alternatywie skończywszy. W cenie są obecnie zwłaszcza kawałki zalatujące etnicznością, nuty stylizowane na czilałtowe klimaty retro... Czyli balsam na moje serce (i uszy) ;-) Stąd ten cały Allah Las się wziął i przylgnął do mnie. Mam z nim obecnie taki ,,problem", jak w czasach licealnych bodaj z ,,Nevermind" Nirvany. Płyta perfekcyjna od A do Z, której przez pewne piękne wakacje słuchałam niemal na okrągło. Już czuję, jak besztacie mnie, zapluwając monitory, jak krzywicie się na takie bluźniercze wręcz porównanie ;-) Cóż, trudno, będę musiała z tym teraz żyć. 

Byłabym zapomniała wyjaśnić ten wrzesień w tytule. Nic nie jest tak odległe, jak wrzesień od kwietnia ;-) Otóż... piosenka Meli Koteluk (wielu z was pewnie doskonale znana) i ,,Radioactive" mocno kojarzą mi się z ubiegłorocznym wrześniem. Tak właśnie jest i stąd nagły jesienny powiew w sercu wiosny. Meli kawałek pozwolił artystce na zgromadzenie pokaźnej ilości fanów. Zasłużenie, bo teledysk z pogranicza jawy i snu, zapadająca w pamięć melodia i intrygujący tekst to mieszanka, którą aż chce się wyrzucać z siebie pod prysznicem. Ok, wiem, nie każdy odczyta to jako komplement, ale ja naprawdę nie śpiewam pod prysznicem byle czego... ;-)

poniedziałek, 24 marca 2014

Węgry / Budapeszt / Serce Miasta. 1






Budapeszt wita nas parnym powietrzem i XIII Dzielnicą, od której strony nieopatrznie wjechaliśmy. Przedmieścia to całe kwartały starego budownictwa, zwykle dość zapuszczonego. Gdzieniegdzie lasek, większy skwerek. Na ustronniejszych uliczkach w pobliżu miejskich terenów zielonych brązowe panie w neonowo-jaskrawej bieliźnie prezentują wdzięki. Nie jesteśmy chyba właściwym targetem. Jedziemy dalej.


Drugiego i zarazem ostatniego dnia, kiedy wymeldowaliśmy się już z naszego luksusowego apartamentu (przez całą noc nie zmrużyłam oka, drżąc przed pluskwami, przed którymi na forum booking.com ostrzegał jakiś zniechęcony i pokąsany Anglik), postanowiliśmy zatrzymać się w pobliżu węgierskiego parlamentu, posnuć się nieco i posiedzieć nad rzeką. Wszystko sprzyjało naszemu słodkiemu lenistwu. Idealna pogoda (25 stopni, słońce, wiaterek od rzeki, takie tam), niewielka ilość turystów... Czerpaliśmy sobie, rozkosznie podpięci, z budapesztańskich uroków. Parlament położony jest nad samym Dunajem. Jak blisko, każdy mógł się przekonać nieco później, podczas powodzi, która nawiedziła naddunajskie stolice. Jedne schody, wąska ulica, drugie schody i - tadam! - w przerwach między obradami spragnieni ochłody (lub ochłonięcia) posłowie mogą wykonać malowniczego susa... No, ale żarty na bok ;-) Nie byłam pewna, czy te kępki zielska, widoczne między stopniami, czasem ktoś usuwa, ale niewątpliwie sprzyjają wytwarzaniu się klimaciku.



Już z daleka naszą uwagę przykuły znajome kształty. Ktoś poustawiał na nabrzeżu, nieopodal parlamentu, buty. Podchodziliśmy niepewnie, ciekawi butów i zaintrygowani. Nie odrobiłam za dobrze lekcji i nie wiedziałam, że w Budapeszcie mogę się takich butów spodziewać. Z bliska, kiedy przedarliśmy się już przez kordon Japończyków, godnie walczących ze swoim nowoczesnym sprzętem, zobaczyliśmy, że to nie żaden happening, tymczasowa akcja, ale specyficzny pomnik. Okazało się, że nie trzeba budować monumentalnych molochów, które na lata oszpecą krajobraz, a w sposób przemyślany i mądry ukierunkować formę i jej przekaz. W okresie II wojny światowej w tym miejscu pozbywano się Żydów. Każdy wie (lub się domyśla), jak się ich pozbywano, a przed egzekucją musieli zdejmować buty. W końcu porządek musiał być i nic nie mogło się zmarnować. Co znamienne, w dniach, kiedy odwiedzaliśmy Budapeszt, w mieście trwał Światowy Kongres Żydów. Węgrzy także mają swoich nacjonalistów, bo i czemu mieliby nie mieć? Wąsaci ,,patrioci" z narodowymi flagami zmierzali nabrzeżem w stronę parlamentu, przechodząc obojętnie obok odlanego z brązu obuwia.

wtorek, 18 marca 2014

Polska / Beskid Śląski


CZAS PRAWDZIWEJ ZIMY

Ulica Samotna to urokliwe miejsce, zagubione gdzieś w odległej galaktyce Beskidu Śląskiego, na skraju bytu i niebytu, czasu i bezczasu... Dobra, ok, żartowałam ;-) Znajduje się około 20 minut od najbliższego przystanku komunikacji - nazwijmy ją tak umownie - miejskiej. Kto był, ten wie. Kto nie był, a chciałby, rozczaruje się nieco, bo z chatynki już niewiele zostało. Poniższe słit focie niestety nie chcą się ładować w poprawnych kolorach, ale uznajmy, że tak miało być ;-) Zdjęcia oczywiście nie pochodzą z tego ,,sezonu", bo wszyscy wiedzą, że w górach śniegu było jak na lekarstwo. Pochodzą ze swawolnych czasów, kiedy snułam się po lokalnych ostępach i straszyłam leśne zwierzątka swoją groźną obecnością... :-D

sobota, 15 marca 2014

Norwegia / Roads


ROADS

Przyjemnie podróżuje się zwłaszcza wtedy, gdy droga z punktu A do punktu B staje się atrakcją samą w sobie. Może nas to spotkać między innymi w Norwegii. Nie, nie widziałam łosia ani innego renifera (tyle stracić!), ale i tak było niesamowicie uroczo. Od Trondheim przez Atlantic Road, Kristiansand, aż po Geiranger, Drogę Trolli... Rozkosz dla oczu. Nawet jeśli chodzi o ślepka Sylwiaczka! :-) Oczywiście w oczekiwaniu na prom obowiązkowo łowienie rybek, bo i miejsce z miarę odpowiednie, i sprzęt pod ręką, i kot groźnie jeżący się na nieznane zagrożenia...

Drogi, którymi jechaliśmy, poprzecinane były licznymi przeprawami promowymi i tunelami. Norwegia to zdecydowanie nie jest kraj dla ludzi z klaustrofobią lub hydrofobią ;-) Najdłuższy tunel liczy tu kilkanaście kilometrów, a w głowie - podczas przejazdu - potrafią zrodzić się najróżniejsze czarne scenariusze... Ciekawe przeżycie, delikatnie mówiąc, ale o ile skraca i upraszcza podróż! Podobną funkcję spełniają promy, ale tu wielkim plusem jest możliwość gapienia się z pokładu na widoki.






DOMKI

Coś, czego nie mogłam zignorować, to skandynawska architektura, włażąca w oczy na każdym kroku ;-) Nie wiem, jak wy, ale ja spokojnie mogłabym zamieszkać w norweskim domku na zadupiu, co wielokrotnie już deklarowałam ;-) Budownictwo nastawione na pozyskanie jak największej ilości naturalnego światła, ładne kolory (podobno wynikające z faktu, że tylko takie można dostać w sklepach), idealne proporcje i ciągotki w kierunku retro... Me gusta!


JEDZONKO 

Napiszę może o czymś, co najbardziej przypadło mi do gustu ;-) Minęło już półtorej roku i sporo innych pyszności w różnych miejscach przez ten czas zajadałam, ale w pamięci moich kubków smakowych wciąż pozostaje brunost, czyli brązowy ser o słodkawo-karmelowo-ostrym smaku. Kozi ser, skrajany specjalną łopatką, na świeżej bułeczce... Nic, tylko jeść! Do teraz, będąc w najróżniejszych polskich sklepach, próbuję go dorwać, ale wszystko potwierdza informację, że ten norweski ser jest u nas niedostępny. No, można sobie zamówić w internetowym sklepie z nietypową żywnością kozią chałwę, czyli swoisty odpowiednik, ale jeszcze nie testowałam jej smaku. Mam w planach, bo nie wychodzi bardzo drogo ;-) Wracając z Norwegii, tachałam w torbie kostki sera, myśląc o nich w kontekście smakołyku, za pomocą którego ucywilizuję choć trochę południową Polskę. Padre i Sierściuch kręcili nosami, że słodki, że coś tam, ale jakimś cudem ser zniknął już po chwili ;-)


INNE DROGI

Objazd, który miał nas przeprowadzić szybciej i w bardziej malowniczy sposób przez pagórek (ekhm, znaczy się górę, bo w Norwegii góry wyrastają na każdym kroku), okazał się zarośniętą drogą dojazdową do starego, zawalonego tunelu. Horrory z zagubionymi na obrzeżach cywilizacji młodymi Amerykanami nagle stały mi się bliskie... Jednak żaden zmutowany i napromieniowany kanibal nie pojawił się na naszej drodze ;-)


BLOGGER ZŁY

A nawet bardzo zły, biorąc pod uwagę całą masę mniej lub bardziej drobnych błędów. Też tak macie? Pomijam już wkurzający fakt zmieniania koloru i kontrastu w zdjęciach (używam najbardziej standardowych formatów - żadne tam skomplikowane dupsy), ale w średnio co drugim poście muszę się sporo nagimnastykować, żeby całość nie rozjeżdżała się niemiłosiernie. Jest też ta druga opcja - po prostu mam dwie lewe ręce, a Blogger personalnie mnie nie lubi  :-D Może też jest to kara za tak rzadką moją obecność tu, ale nieregularność wpisów wynika z tego, że non stop coś knuję i zazwyczaj po pracy od komputera trzymam się bardzo daleko.