sobota, 28 września 2013

Bośnia i Hercegowina / Mostar






Po miastach i miasteczkach chorwackiego, a potem czarnogórskiego wybrzeża, położony w głębi górzystej Bośni i Hercegowiny Mostar był cenną odmianą. Do miasta, znanego głównie z powodu charakterystycznego mostu, wybraliśmy się, spędzając kilka dni w urokliwej i spokojnej wiosce obok Splitu (oczywiście, o ile coś może być urokliwe i spokojne, gdy przebiega przez to Magistrala Adriatycka...). Co prawda męska część naszej małej wyprawy delikatnie dawała do zrozumienia, że być może lepszą opcją spędzenia tego upalnego dnia byłoby udanie się np. na plażę, ale nie chciałyśmy z A. rezygnować z zobaczenia tego miasta. Byłyśmy zachwycone? Rozczarowane? Hm ;-)





Wypad do Mostaru zajął nam większość dnia. Obawialiśmy się trochę bośniackich dróg (niesłusznie). No i lokalnych kierowców (słusznie). Bo na Bałkanach wyprzedzanie na trzeciego i blokowanie policji na sygnale są chyba w dobrym tonie ;-) Do Mostaru wjeżdżaliśmy górskimi serpentynami, wiodącymi nas coraz niżej, do doliny z rzeką o pięknym, nefrytowym odcieniu wody. Śródziemnomorska frywolność miast wybrzeża została daleko za nami. Bo Mostar to już leciutki powiew Wschodu. Architektura, kuchnia, wzory na tkaninach, ludzie... Tylko koty są te same, a przynajmniej podobne. I dysponują tym samym, co na adriatyckim wybrzeżu, zestawem cech. Zwłaszcza leniwe grzanie się w słońcu i kręcenie się wokół gastronomii dla turystów jest w cenie. W takich miejscach kotu nie wypada nie bywać. Nie bywanie zapewne jest powodem do wstydu wśród kociej elity. Ale, ale! To znów dygresja, a przypomniałam sobie, że przecież staram się z nimi walczyć ;-) Wróćmy do sedna - do zawoalowanej próby odpowiedzenia sobie na pytanie, czy Mostar mi się podobał. Most, który znajduje się w sercu starego miasta, został zniszczony w czasie krwawej wojny, towarzyszącej rozpadowi Jugosławii, i odbudowany po jej zakończeniu. Od tamtej pory dziesiątki tysięcy (nie przesadzam, to dość popularna bośniacka miejscówka turystyczna) stóp wyślizgiwały jego powierzchnię. Przechadzka po moście może się więc zakończyć dla nieuważnego osobnika nieprzyjemnym poślizgiem i co najmniej siniakami. Czasem ze szczytu mostu, którego najwyższy punkt znajduje się, no, dość daleko od tafli wody, tradycyjne skoki oddają śmiałkowie z lokalnego ,,klubu skoczków". Oczywiście nie na żadną ,,bombę", ale na główkę. Nie mieliśmy jednak przyjemności oglądania bałkańskich popisów męskiej odwagi, a zarazem kolejnego sposobu zarobienia kilku groszy na przyjezdnych. Tak jakoś wyszło, że wszyscy skoczkowie mieli chyba wolne ;-) 
Zatrzymajmy się jednak na moment przy kwestiach finansowych. Mostarska starówka pokryta jest setkami mniejszych lub większych stoisk z pamiątkami (zwykle bardzo ładna, obfita w zdobienia biżuteria, zdobione naczynia, zestawy do picia tradycyjnej herbaty i kawy, kolorowe stroje, ale też bardziej standardowe gadżety dla mniej wymagających turystów), sklepików, knajpek, restauracji... Kto tylko może, zarabia na turystach, w międzyczasie (a międzyczas zwykle trwa tam równolegle...) sącząc czaj lub piekielnie mocną kawę. Rzecz normalna w miejscach, gdzie przepływ przyjezdnych sprzyja zarabianiu. Warto jednak zdać sobie sprawę, że obywatele Bośni i Hercegowiny nie mają (jeszcze) zbyt wielu okazji do czerpania pokaźnych zysków z turystów. Wystarczy porównać BiH choćby z sąsiednią Chorwacją. Dostęp do morza robi swoje, a Bośnia... No, cóż, nie może się pochwalić imponująco długą linią brzegową. Jedynie przy dobrych chęciach można ten kawałek między Makarską a Dubrovnikiem nazwać linią brzegową. Co gorsza, wybierając się do z Chorwacji do Czarnogóry i dalej drogą, prowadzącą wybrzeżem, trzeba przekroczyć ciągiem trzy granice. Ale o tym innym razem, bo znów zostawiłam nieszczęsny Mostar w tyle ;-)


Po jakimś czasie dopadł nas leciutki głód. Postanowiliśmy zaspokoić go lokalnym jedzonkiem. Wybraliśmy jedną z kilku restauracyjek, oferujących tradycyjne, regionalne papu. W gratisie do papu były koty, przechadzający się pod stolikami i po murkach, częściowo otaczających stoliki na zewnątrz. Dolma sogan, czyli lokalna wariacja na temat gołąbków (gołąbkowy farsz, ukryty w... cebuli lub okrągłej, zielonej papryce) polana gęstym jogurtem była bardzo smaczna. Dobra, powiem więcej: była palce lizać ;-) Do tego zimne piwko (takoż lokalne, choć nie pamiętam, czy przypadkiem nie chorwackie). W gorący dzień jak znalazł.





Jednym obliczem Mostaru jest starówka, która w większości została doprowadzona do stanu zadowalającego i sprzyjającego zwiedzaniu (mnóstwo wycieczek to skutek m.in. tego, że Mostar leży na drodze do Medjugorie), a drugim części miasta, które nie stykają się bezpośrednio z rzeką. Tam wciąż większość budynków nosi na sobie piętno wojny. Warto wypuścić się poza ścisłe stare miasto. Tam też tętni życie, ale takie już... mniej turystyczne, a bardziej autentyczne. Ludzie załatwiają swoje sprawy, robią zakupy, idą z pracy, do pracy, piją herbatę, siedząc na krzesłach lub progach bezpośrednio przy ruchliwej miejskiej arterii, na której samochody mieszają się z przechodniami. Zahaczamy o pocztę, chcąc wysłać kartki, których w konsekwencji przyjmowania tylko lokalnej waluty nie wysyłamy (tak, nie mieliśmy na podorędziu pieniędzy BiH, zdając się na karty i euro). Ostatecznie trafiają do adresatów poprzez osobiste wręczenie ;-)


Czy Mostar jest przereklamowany? W tym kierunku podryfowały komentarze większości z nas z racji faktu, że tylko most, że parę zabytków na krzyż, itp. Pozwolę sobie wstrzymać się od głosu. Odnoszę wrażenie, że prawda leży gdzieś pośrodku. Przyznam, że mnie trochę urzekło. Bo piękna rzeka, bo miasto ładnie położone, bo ludzie uprzejmi i otwarci (choć to akurat chyba cecha Bałkanów w ogóle), bo specyficzna mieszanka bardzo starego ze starym i z nowym...
No i dzieci, zabawiające się zrzucaniem różnych przedmiotów z przydomowych klifów, a także tablice na zdewastowanych pociskami kamienicach, głoszące, by, m.in., nie parkować pod nimi samochodów. Oczywiście tego ostrzeżenia nikt z lokalsów nie brał sobie do serca :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz